Gdyby nie organizowany corocznie „Dzień Kotana” pewnie mało kto z „szarych obywateli” pamiętałby Marka Kotańskiego, działacza społecznego o niespożytej energii, założyciela między innymi Monaru i Markotu – pierwsza z nich pomagała osobom uzależnionym od narkotyków, druga umożliwiała wyjście z bezdomności. Od lat siedemdziesiątych pomagał osobom chorym na AIDS i zarażonym wirusem HIV, cierpiącym na chorobę Alzheimera, wykluczonym społecznie ludziom opuszczającym więzienia. Do dziś, choć Kotański zmarł w 2002 roku, Monar pomaga rocznie około 2000 osób zaś Markot ponad 20.000. Informacje z jednej strony budujące, ale z drugiej – przerażające.
Działalność Kotańskiego oraz stworzonych przez niego organizacji wydaje się konieczna, wręcz niezbędna – potwierdzają to powyższe liczby. Każdy zapewne ochoczo potwierdzi: tak, narkomanów trzeba leczyć, bezdomnym pomagać wrócić do normalnego życia, chorym na AIDS ulżyć w cierpieniach. To dobrze, że działają dziesiątki takich ośrodków w Polsce – a jeszcze lepiej, że nie w moim sąsiedztwie, nie w moim mieście. Im dalej, tym lepiej.
Dziś zapewne już nie dochodzi do takich sytuacji – prawdopodobnie Monar nie tworzy nowych ośrodków, więc nikt przeciw nim nie protestuje tak, jak to miało miejsce w latach osiemdziesiątych. Telewizja regularnie pokazywała reportaże, w których ludzie podniesionymi głosami, ze łzami w oczach protestowali przeciwko utworzeniu placówki w ich mieście. „Przecież tą ulicą dzieci chodzą do szkoły!” – płakała jakaś matka tuląc do obfitej piersi wystraszonego zasmarkańca. Ośrodki powstały, minęło ćwierć wieku, dzieci wychowujące się w ich okolicach raczej nie wyrosły na zwyrodnialców, nie zaraziły się przez to HIV, nie popadły w zgubne nałogi. Strach miał wielkie oczy.
Wołominiacy czują się oszukani – „Złota Góra” zamiast obiecywanego od dawna zamknięcia doczekała się inwestycji. Wielu moich przyjaciół aktywnie protestuje przeciwko utworzeniu na Starych Lipinach Regionalnej Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych, która w ich opinii zatruje nam powietrze i wodę w mieście, zakorkuje drogi dojazdowe i obniży wartość nieruchomości. Chciałbym dołączyć do tego protestu, ale nie widzę większego sensu – to tylko walka z efektem całkowitego ignorowania mieszkańców. Na wielu polach, nie tylko w sprawie tej inwestycji. A najgorsze jest to, że sami sobie zgotowaliśmy ten los – nie, nie przy wyborczych urnach. Zrobiliśmy to w codziennych rozmowach nazywając „władzą” radnych, burmistrzów i urzędników magistratu.
Oni w to uwierzyli.
Łukasz Rygało