Nie jestem pewien, ale to chyba w filmowym klasyku „Powiększenie” z lat 60. w reżyserii Antonioniego jest ciekawa scena, która często przypomina mi się przy okazji wizyt w centrach handlowych: bohater w czasie jakiegoś nocnego wojażu trafia na koncert rockowy, podczas którego charyzmatyczny gitarzysta rozbija na scenie gitarę elektryczną i rzuca jej szczątki publiczności. Wśród spokojnej dotychczas publiczności pod sceną rozpoczyna się zażarta walka o ten… hmmmm… artefakt.
Nasz bohater wychodzi z niej zwycięsko i po chwili naładowany adrenaliną wybiega z klubu na ulicę z gryfem i wiszącymi z niego kilkoma strunami, goniony przez paru fanów, jednak udaje mu się uciec. Jest noc, nieliczni przechodnie nie zwracają uwagi ani na niego, ani na jego trofeum. Jakby nieco zmieszany patrzy na resztki instrumentu i wyrzuca go, jakby zdziwiony jego obecnością.
Film ma już prawie pięćdziesiąt lat, ale ta oderwana od historii stworzonej przez Julio Cortazara scenka wydaje się być w pewien sposób zaskakująco aktualna. Najtrafniej ujął to chyba dość popularny wówczas aktor Danny Kaye (właściwie – Daniel David Kamiński): „I znowu człowiek wydaje pieniądze, których nie ma, na rzeczy, których nie potrzebuje, by imponować ludziom, których nie lubi.” Te wszystkie telefony z odpowiednim logiem na obudowie w codziennym użytkowaniu nie różnią się prawie niczym od najtańszych na rynku urządzeń. Samochód z salonu różni się od kilkuletniego tylko ceną i kilkoma trzyliterowymi skrótami technologii, które w niego na siłę wtłoczono – równie łatwo zarysować go na parkingu pod sklepem, choć boli to o wiele bardziej. Modne ciuchy są równie wygodne, jak te kupione w lumpeksie a „selfie” strzelone w łazienkowym lustrze wygląda równie źle wykonane wypasioną lustrzanką, jak i najtańszą „małpką”.
Wiem, trochę marudzę, ale może warto się nad tym zastanowić? Czy opłaca się zamieniać przyzwoitą pracę we własnym mieście na trochę lepszą w stolicy? Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi kilkaset złotych, a koszt (oprócz biletów) to trzy godziny poświęcone codziennie na dojazdy… Licząc nawet dwadzieścia dni pracy w miesiącu, to sześćdziesiąt zmarnowanych godzin.
Nikt nam za nie nie zapłaci.