Kto z nas wie jaka przyszłość go czeka? Ja przez wiele lat myślałam: – Jestem jeszcze młoda i wszystko przede mną… Myślałam tak do 18-ego lipca 2015. Wówczas los zweryfikował moje poglądy zarówno na ten temat jak i na wiele innych… Uwierzcie mi, życie pisze nasze scenariusze niezależnie od naszych planów.
Dzień 18 lipca 2015 roku wymazał część mojej pamięci część życia przed i tuż po zdarzeniu, do którego doszło właśnie w tym dniu. Wszystko co nastąpiło tego dnia i działo się po opisanym poniżej wydarzeniu znam wyłącznie z opowiadań najbliższych.
Był ciepły, deszczowy, lipcowy dzień. Pojechałam, wraz z moim chłopakiem i synem, do sklepu po zakup jakichś drobiazgów do domu. Wracając wpadliśmy w poślizg na… kałuży. I właśnie od tego momentu zaczyna się moja historia, którą postanowiłam się z Wami podzielić.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wpadliśmy w poślizg. Samochód uderzył stroną pasażera, czyli moją, w słup. Cała siła uderzenia wcisnęła mnie, dosłownie, w środek auta, które okręciło się niemalże wokół słupa. Przejeżdżające osoby wezwały pogotowie. Zaczęła się walka z czasem o moje życie.
Tak się złożyło, że nie miałam zapiętych pasów, ale ? paradoksalnie, akurat w moim przypadku brak zapiętych pasów uratował mi życie. Gdy na miejsce przyjechało pogotowie, ratownicy mieli pełne ręce roboty. Mój stan nie pozwalał jednak na transport karetką, wezwano więc śmigłowiec. Dwukrotnie przywracano mi akcję serca. Moja wola życia była jednak silniejsza. Trafiam do szpitala, gdzie zostałam poddana szczegółowym badaniom i trafiłam na stół operacyjny.
Po operacjach zostałam przewieziona na OIOM w stanie śpiączki. Zachodziła obawa, że od bólu, który towarzyszył moim złamaniom, mogłabym nie wytrzymać. Choć rokowania dla mnie nie były zbyt pomyślne, to zaczęła się, trwająca wiele dni, walka z czasem. Po dwóch tygodniach nastąpił przełom. Moje funkcje życiowe powoli zaczęły powracać…. Pojawił się uśmiech, delikatny uścisk czyjejś dłoni.
Odwiedzająca mnie rodzina była przez wiele dni przerażona ilością otaczającej mnie aparatury. Ale powoli zaczęto odstawiać mnie od leków. Pierwszą rzeczą jaką pamiętam tuż po przebudzeniu, były białe ściany, krzątające się pielęgniarki, czarna dziura w pamięci i myśl: ,,co się stało? gdzie ja jestem? co z moim Synkiem?”.
Próbowałam ruszyć na zmianę nogą czy ręką, lecz działo się to tylko w mojej wyobraźni…
W ustach tkwiła rurka do tracheotomii, więc powiedzieć nic nie mogłam, nikogo zawołać. Czekałam, aż ktoś do mnie podejdzie. Czekałam na odwiedziny, które odbywały się raz dziennie w określonej porze i trwały około godziny. W końcu przyszedł mój chłopak. Opowiedział mi całe zdarzenie, słuchałam jakby to nie o mnie opowiadał. Nie mogłam nic dodać, nic odpowiedzieć, nic nie wiedziałam, niczego nie pamiętałam.
Wkrótce okazało się, że nie jest to jedyny problem, z którym muszę sobie poradzić.
Moja rodzina uznała, że za stan, w jakim się znalazłam odpowiedzialny jest mój chłopak, który w tym feralnym dniu siedział za kierownicą… a to przecież nie jogo wina. Taka sytuacja może zdarzyć się każdemu. Los chciał, że właśnie spotkało to nas.
Pobyt na OIOMie oznaczał brak kontaktu z synkiem bowiem jest to oddział, na który nie można przychodzić dzieciom.
Nie potrafiłam przewrócić się na bok. Jedyne co mi zostało, to leżenie na plecach, czego akurat nigdy za bardzo nie lubiłam. Zobaczyć syna nie mogłam ale mój lekarz prowadzący widząc moją tęsknotę za dzieckiem, gdy tylko miednica była na tyle zrośnięta, że pozwolono mi usiąść na wózek pozwolił, aby mama przywiozła Krystianka.
Pielęgniarka wyprowadziła mnie na korytarz. Synek patrzył na mnie z niedowierzaniem – Mamo biegnij za mną ? prosił. – Nie umiem. Nie potrafię nawet chodzić ? wyjaśniałam. – Jak to, przecież umiałaś ? nie dowierzał, dziwnie spoglądając na mnie. Gdy się rozstawaliśmy czułam ogromne przygnębienie. Wracałam na salę, gdzie zostawałam sama z niezbyt wesołymi myślami, z pytaniami bez odpowiedzi, bez nikogo bliskiego obok. Mimo wszystko czas spędzony na OIOMie jakoś mijał a ciągłe spanie skracało dystans dzielący od powrotu do domu.
Zaczęłam myśleć o tym, aby jak najszybciej trafić na oddział rehabilitacyjny. W końcu przetransportowano mnie na traumatologię, gdzie byłam jedyną osobą niechodzącą. To oddział, na który pacjenci trafiają maksymalnie na trzy doby, aby można im założyć gips lub inne wzmocnienie czy usztywnienie. Ja jednak zagościłam tam na całe siedem dni po czym przewieziono mnie na kolejne szpitalne łóżko ? tym razem na oddział rehabilitacyjny.
Codzienne rehabilitacje i bardzo silna chęć powrotu do domu ? tak najkrócej mogę opisać ten okres, ale najpierw musiałam na nowo nauczyć się chodzić. Wiele razy wydawało mi się, że już mogę, że dam radę, ale przez wiele dni próby zawsze kończyły się tym samym ? upadkiem na podłogę. Wyprawa do toalety – patrzę orientacyjnie, czy dam radę dojść te parę kroków, wydaje się, że to nic takiego, że co to dla mnie ? jednak po drodze zaliczyłam trzy upadki aż w końcu wracałam na czworaka i brałam wózek, którym zawsze się poruszałam.
Najtrudniejszą rzeczą w okresie, gdy nie chodziłam, były dla mnie codzienne potrzeby fizjologiczne. Zawsze, gdy odwiedzał mnie mój chłopak prosiłam, aby poczekał jeszcze chwilkę i pomógł mi dotrzeć do toalety. Proszenie salowych ewentualnie pielęgniarek o pomoc w czynnościach fizjologicznych, było dla mnie bardzo krępujące.
W końcu, po pięciu tygodniach, zaczęło mi się udawać z chodzeniem…
Nadszedł dzień wyjścia ze szpitala i powrotu do domu. Całą noc nie mogłam z wrażenia spać. Obudziłam się z samego rana i zaczęłam przygotowania to wyjścia. Pamiętam dobrze, że po godz. 12. dnia 9 października 2015 przyjechał po mnie mój brat wraz z bratową. Wróciłam do domu a tu spotkało mnie totalne zaskoczenie, Sposób w jaki rodzina i przyjaciele mnie przywitali wycisnął z mych oczu wiele łez wzruszenia. Były balony,transparenty z życzeniami powrotu do zdrowia, uściski i moc buziaków. Wspaniale było powrócić do domu i być w swoim własnych łóżku i mieć syna obok. Poczucie siły w walce o dalsze zdrowie podczas rehabilitacji dawała mi bliskość rodziny i przyjaciół.
Kilka dni temu minął rok od mojego wyjścia ze szpitala. Nadal walczę o powrót do stanu zbliżonego do okresu z przed wypadku…A droga jaka jest przede mną jest jeszcze bardzo długa…. Zaś szansa na powrót do całkowitej sprawności, takiej sprzed wypadku jest jak trafienie 6 w totolotka….
Trzeba dziękować Bogu za dar życia. Mimo wszystko nie tracę wiary w lepsze jutro mam dla kogo żyć. Mój Synek jest motywacją do dalszych działań. Ma tylko mnie muszę być ostoją dla niego a on moją siłą. Co będzie dalej czas pokaże. Póki co każdy kolejny dzień jest dla mnie wyzwaniem.
Zaczynając rehabilitację miałam świadomość tego, że niekoniecznie przywróci mi ona całkowitą sprawność. Każdy kolejny dzień był podobny do poprzedniego: masaże, ćwiczenia, elektrostymulacja, krioterapia. Wszystko to okupione potem i bólem. Proste czynności były i nada są problemem. Mam problem z chwytem w prawej ręce, problemy z pisaniem, chodząc utykam na nogę, gdyż mam krzywo zrośniętą miednicę Pomimo przeciwności losu i bardzo powolnych zmian, które daje rehabilitacja jestem dobrej myśli. Dużym wsparciem jest rodzina i przyjaciele. Obecnie nie jestem w stanie podjąć jakiejkolwiek pracy a pieniądze które oferuje MOPS (ok 300zł + 152 zł zasiłek pielęgnacyjny) jest to kropla w morzu potrzeb. Przed wypadkiem nie posiadałam umowy o pracę, więc nie przysługuje mi renta z ZUSU. Czeka mnie jeszcze wizyta w szpitalu, w którym przebywałam po wypadku. Będę tam poddana usunięciu śrub, które znajdują się w mojej nodze i scalają połamane kości.
Dominika Szczepanik