Należę do pokolenia, które miało okazję poznać w młodości smak wirtualnych przygód. Wprawdzie dość późno, bo dopiero w szkole średniej, ale jednak poznałem klasykę komputerowych gier z początku lat 90. – czasów, gdy nikt nie brał na poważnie prawa autorskiego nie tylko w dziedzinie programów i gier komputerowych, ale i muzyki czy filmu. Krótko mówiąc – piractwo nie istniało, przynajmniej formalnie.
Starszemu pokoleniu oraz moim rówieśnikom, których ominęły rozkosze cyfrowych potyczek gry komputerowe kojarzą się głównie z bezmyślną strzelaniną, fontannami krwi i eskalacją przemocy na ekranie. Zwalają na nie brak empatii, trudności w nawiązywaniu kontaktów czy skłonność do przemocy u dzisiejszej młodzieży. Fakt – próba przypisywania cech edukacyjnych strzelaninom FPP to dość karkołomne zadanie, a głównie z nimi kojarzy się laikom hasło „gra komputerowa”. Może warto wyprowadzić ich z błędu i pokazać inne, ciekawsze oblicze cyfrowej rozrywki?
Nie będę się tu rozpisywał o symulatorach samochodowych – wprawdzie przejechałem w nich kilkanaście tysięcy kilometrów, ale specjalistą nie jestem. Poza tym obawiam się, że młodzieńcy driftujący nocami na wołomińskich rondach i wokół „patelni” to właśnie gracze, którzy postanowili przetestować swoje komputerowe umiejętności „w realu”… Nie będę wychwalał moich ukochanych gier RPG, bo uganianie się po wirtualnych jaskiniach za cyfrowymi smokami z mieczem w garści nie przekona niedowiarków. Wspomnę za to o klasyce: „Cywilizacji” i „Sim City”. Pierwsza z nich to symulacja rozwoju cywilizacji – od niewielkiej, prymitywnej społeczności do olbrzymiego państwa, konkurującego z innymi militarnie, ekonomicznie, oraz na polu kultury i nauki. Druga – symulator rozwoju miasta wraz z jego infrastrukturą, przemysłem, edukacją, podatkami i klęskami żywiołowymi.
Dlaczego o tym piszę? Myślę, że eksperymentowanie na wirtualnych społecznościach to świetna szkoła dla urzędników i samorządowców. Można tam bezkarnie budować parki, stawiać pomniki, pozostawiać nieużytki w centrum miasta, likwidować szkoły i zadłużać szpitale. Za wszystko płacimy wirtualnymi pieniędzmi i jedynym, co nam grozi jest wirtualne bankructwo, o którym nikt nie musi się dowiadywać. Kilka egzemplarzy takich gier to niewielka inwestycja, a zapewne lepsza niż niejedno wyjazdowe szkolenie.
No i zawsze w ramach przedwyborczej kampanii można zorganizować turniej. Niech wygra najlepszy!
Łukasz Rygało