Jerzy Podsiad to wieloletni działacz Koła w Wołominie, do dziś jest związany z wędkarstwem, nadal sędziuje na zawodach. Działał w Kole od samego początku. Posłuchajmy o jego wspomnieniach i pierwszych krokach, które stawiał w tej dziedzinie.
– Jak zaczęła się pana przygoda z wędkarstwem?
– Wszystko zaczęło się od mojego syna Darka. Gdy był mały, razem wędkowaliśmy. Chciałem, aby odbywało się to legalnie, więc udaliśmy się do Koła w Wołominie by uzyskać kartę wędkarską. Darka egzaminował wtedy ówczesny prezes Koła, Podgórski. Kiedyś przypadkowo nad wodą spotkaliśmy rodzinę Bukraków. Darek miał wtedy 7 lat, zobaczył ich zmagania z wędką, zafascynowało go to . Bardzo chciał łowić tak jak oni. Zaprowadziłem wtedy syna do Koła, dostał zgłoszenie na szkolenie. Kapitanem był wtedy Feliks Piórkowski. Już na pierwszych zawodach okręgowych w Białołęce zajął pierwsze miejsce. Następnie pod przewodnictwem Zygmunta Bukraka został wicemistrzem Polski, równolegle startował w kadrze Polski juniorów. Wtedy juniorzy po raz pierwszy stanęli do walki na mistrzostwach świata. Jako nowicjusze zdobyli brązowy medal.
– A co z panem, tylko syn aktywnie uczestniczył w wędkarstwie?
– Gdy on startował w zawodach, ja działałem w zarządzie wołomińskiego Koła. Byłem sekretarzem przez cztery kadencje. Zawsze jest trudność z pozyskaniem ludzi, którzy chcą pracować społecznie. Koło liczy ok. 1200 członków, jednak ciężko jest z tak licznej grupy, zwerbować kilka osób, które chcą pracować społecznie.
– Czy pana syn dalej kontynuował karierę?
– Wędkarstwo wyczynowe jest bardzo drogim sportem, który nie daje żadnych dochodów. Gdy przestał być juniorem tak się potoczyło, że zakończył swoją karierę. Wyczynowym wędkarzem zostaje ta osoba, której rodzice bardzo się angażują w karierę dziecka. Ja natomiast pozostałem w Kole i nadal się udzielam.
– Pan również wędkował, czy ma pan na swoim koncie jakieś osiągnięcia?
– Głownie byłem trenerem syna. Jako zawodnik robiłem to amatorsko. Przeważnie brałem udział w zawodach o puchar prezesa. Nie byłem zawodnikiem, ale zajmowałem się sędziowaniem. Technikę łowienia znam bardzo dobrze. Przygoda z sędziowaniem zaczęła się w ten sposób, że każde Koło potrzebuje wykwalifikowanego sędziego. Wydelegowano mnie na szkolenia i zostałem nim. Sędziowanie to również aktywny udział w zawodach, ta rola bardzo mi się podoba. Po dzień dzisiejszy, gdy zdrowie mi na to pozwala, wyjeżdżam na zawody i pełnię funkcję sędziego. Z zawodu jestem nauczycielem, z tego też powodu zasiadałem również w komisji egzaminacyjnej dotyczącej egzaminów na kartę wędkarską.
– Wędkarstwo dziś i wędkarstwo w czasie, kiedy to Pan stawiał swoje pierwsze kroki. Jaka jest różnica?
– Diametralna. Gdy ja rozpoczynałem działalność w Kole, tzw. wędkarstwo pospolite zmieniało się w wędkarstwo europejskie. Wchodził nowy sprzęt, nowe zanęty. Przygotowania do zawodów były kiedyś skomplikowanym procesem. Trzeba było zaopatrzyć się w robaki, przygotować zanętę, dziś idzie się do sklepu i wszytko jest. My pozyskiwaliśmy wszystko, musieliśmy wyprodukować potrzebne materiały. Dziś wędkarstwo wydaje mi się zbyt zbiurokratyzowane. PZW i Koło to instytucje, które posiadają własny budżet, księgowość. Mimo wszystko według mnie organizacja nie jest zadowalająca. Patrząc na zachód, Niemcy, Włochy czy też Anglia- jest czego zazdrości. Nam trochę brakuje by osiągnąć taki poziom. Jednak Koło w Wołominie od początku miało szczęście. Chodzi mi tu o prezesów. Nasi prezesi zawsze byli bardzo zaangażowani, pracowali i pracują społecznie z pasją. Piastowanie tego stanowiska nie jest takie łatwe a oni wykazują i wykazywali osobiste zaangażowanie.
Rozmawiała Emilia Chąchira