Kwestie komunikacji pomiędzy samorządem a mieszkańcami były głównym tematem artykułu p. Huberta Gniadowicza w ostatnim numerze Życia Powiatu na Mazowszu. O ile trudno się nie zgodzić z tym, że w sferze wykorzystania nowych narzędzi komunikacji pojawiają się nowe możliwości i warto je wykorzystywać, to kilka tez zawartych w tekście skłania mnie do podjęcia dyskusji.
Jako mieszkaniec Kobyłki i osoba zawodowo zajmująca się komunikacją bacznie obserwuję działania informacyjne Urzędu Miasta. Prowadząc działalność społeczną na terenie miasta korzystam z istniejących kanałów i narzędzi komunikacji. Współpracuję również z mediami regionalnymi, przyglądając się pracy lokalnych redakcji.
Nie jest moim zadaniem wypowiadać się w imieniu UM Kobyłka, ale muszę stwierdzić, że istniejący w mieście system sms-owego powiadamiania daje mi szybki dostęp do najważniejszych informacji o tym, co się dzieje w mieście. O spotkaniach z władzami, imprezach kulturalnych i sportowych oraz o sytuacjach kryzysowych dowiaduję się ze swojego telefonu. Równie sprawnie działa strona internetowa. Cieszyć może ponadto docenienie znaczenia w komunikacji z otoczeniem portali społecznościowych.
Ostatnio gorącym tematem była uchwała Rady Miasta, dotycząca wydawania biuletynu miejskiego, który ponownie, po sądowej batalii o nazwę, ma mieć tytuł Kobyłczanin. Będąc na październikowej sesji zabrałem głos w sprawie miejskiej gazety, wnosząc o dopisanie w projekcie, że ma informować również o imprezach sportowych (radni przyjęli moją propozycję jako autopoprawkę) oraz wyraziłem opinię, że kwartalny tryb wydawniczy jest nieatrakcyjny dla mieszkańców i nie zaspokaja potrzeb informacyjnych. Zerkający na czytelnika od marca wielkanocny kurczak jest passe pod koniec maja. Relacja z czerwcowych imprez plenerowych czytana we wrześniu to taki ?odgrzewany kotlet?. Uważam, że miesięcznik, nawet kilkustronicowy, byłby lepszy niż 24 stronicowy biuletyn raz na kwartał. Na plus wydawanemu dotychczas pismu Kobyłka.pl można zaliczyć to, że jednak wbrew opinii p. Gniadowicza traktował o sprawach ważnych dla mieszkańców (np. ustawa śmieciowa) i zachowywał racjonalne proporcje w prezentowaniu sylwetek burmistrzów i radnych, co w wielu miejskich biuletynach nie jest normą.
Całkiem innym zagadnieniem jest wiarygodność lokalnych mediów i osób, które w nich publikują. Powszechnie o mediach mówi się, że są czwartą władzą. Oprócz władzy sądowniczej, ustawodawczej i wykonawczej są instrumentem społecznej kontroli nad wyżej wymienionymi. Źle się dzieje jeśli to władza kontroluje media. Nie mam na myśli publikacji wydawanych przez ugrupowania polityczne z wyraźną informacją o charakterze wydawnictwa. Chodzi mi o periodyki, które mienią się niezależnymi, a tak naprawdę są organami prasowymi jednego środowiska politycznego lub samorządowego. Nie można być równocześnie dziennikarzem i działaczem politycznym. Te dwie funkcje wykluczają się i z jednej powinno się zrezygnować dla przejrzystości i wiarygodności. Podobnie jak nie stosownym jest łączenie pracy dziennikarza z działalnością public relations. Jeśli ktoś pracuje na etacie w samorządzie jako specjalista od komunikacji i promocji, a po godzinach jest dziennikarzem, to zachodzi pytanie, czy jako przedstawiciel mediów podejmie temat niewygodny dla władzy? Czy będzie zdolny wygłaszać niezależne opinie? Czy będzie obiektywny w ocenie poszczególnych jednostek samorządowych, kreując wizerunek jednej z nich?
Trudno sobie wyobrazić lekarza, który po godzinach urzędowania jest handlowcem w koncernie farmaceutycznym. Dziennikarze dbający o swoją wiarygodność, gdy chcą spróbować swych sił w biznesie lub polityce rezygnują z publikowania i ogłaszają to wszem i wobec, że nie są już pracownikami mediów. Nikt wówczas nie traktuje ich wypowiedzi jako obiektywnej opinii. Działacze polityczni wydający gazety powodują, że są one niezależne, ale od rzeczywistości, prezentując interesy środowiska lub organizacji.
Artur Rola