Wspomnienie o
lekarzu pediatrze Alinie Grochockiej
Tadeusz Kulesza
Przed laty było w
zwyczaju, że nowonarodzonym maluchom składała wizytę doktor Alina
Grochocka. Była to postać znana w całym powiecie i okolicznych
miasteczkach ze swojego wielkiego umiłowania zawodu, delikatności,
poczucia humoru i niezmiernie gorącego – gołębiego – serca.
Grudniowa zima 1963
roku nie była wcale łaskawa. Obficie padający śnieg usypywał ponad
metrowe zaspy a mróz minus 30 st.C wcale nie głaskał rąk ani
twarzy. Najprostszym sposobem rozgrzewania było zabijanie rąk i
przedreptywanie z nogi na nogę. Na szczęście, przy takich opadach i
mrozie nie było problemu z dojazdem do Warszawy a PKP nie myślało
nawet przez chwilę o jakichkolwiek strajkach. Do szczęściarzy należał
ten, komu udało się wykupić u Orychów przysługujący deputat
węglowy. Kto nie zdążył, musiał wyskrobywać małe dziurki w szybach by
popatrzeć na biały mroźny świat. Po ulicach gdzie niegdzie wieczorem
przemykali z załadowanymi workami, pełnymi prezentów dla
dzieci święci Mikołaje.
Figlarz Mikołaj
Szóstego grudnia
wczesnym jeszcze wieczorem, usiadłem do ciepłego pociągu
elektrycznego i po trzydziestu minutach byłem w poczekalni szpitala
Przemienienia Pańskiego na Pradze w Warszawie, gdzie od trzech dni na
świętego Mikołaja oczekiwała żona Ewa. Po kwadransie zostałem wezwany
przez pielęgniarkę trzymającą na ręku jakieś zawiniątko.
– Popatrz Pan, jaki
figlarz ten święty Mikołaj, co też państwu przyniósł w
prezencie. Odsłoniła zawiniątko. Był to mały Mikołajek z drugim
imieniem Cezary. Po kilku dniach żona i syn byli już w Kobyłce. Piec
kaflowy dudnił kalorycznym od Orychów węglem. W kuchni stał
już na gorącej blasze kocioł z gorącą do kąpieli wodą.
Już nią jestem
Jak wówczas było
w zwyczaju, nowonarodzonym maluchom składała wizytę doktor Alina
Grochocka. Była to postać znana w całym powiecie i okolicznych
miasteczkach ze swojego wielkiego umiłowania zawodu, delikatności,
poczucia humoru i niezmiernie gorącego – gołębiego – serca. To
właśnie Ona znała wszystkich pacjentów nieomal od ich
urodzenia niosąc im w każdej chwili pomoc bez względu na pogodę i
porę dnia. Ona zawsze była na służbie i zawsze w pełnym „rynsztunku”
swojego zawodu.
Przygotowana wanienka
kąpielowa z ciepłą wodą i stosem ręczników, czekała na fachową
obsługę niemowlaka przez panią doktor Alinę. Czarek w kilka minut był
już dokładnie wykąpany, pomierzony, zważony i z całym „technicznym”
opisem wpisany do książeczki zdrowia niemowlaka.
Stałem z wybałuszonymi
oczami.
– Pani doktor –
odezwałem się niezdarnie: – Pani powinna być najlepszą matką
chrzestną Czarka.
– Czy nie widzi Pan, że
ja już nią jestem? – z uśmiechem odparła. Jutro będę.
Byłem jeszcze bardziej
zdumiony.
Za chwilę wsiadła do
jedynej w Kobyłce miejskiej taksówki i szybko odjechała.
Szybko do Omegi
Na drugi dzień czekał
już pod jej gabinetem mały pacjent z rodzicami. Zgodnie z
zapowiedzią, była już w pracy. Przystąpiła jeszcze raz do badań
malucha.
– Natychmiast do
„Omegi”. Zwężenie odźwiernika żołądkowego z widocznym już
odwodnieniem. Ani chwili do stracenia!
W kwadrans staliśmy już
pod drzwiami sali operacyjnej. Gdy operacja się skończyła, moja żona
na widok wychodzącej z bloku operacyjnego pielęgniarki oznajmiła:
– Przecież
zapomnieliśmy ochrzcić dziecko oddając go na tak poważną operację.
– Nic nie szkodzi,
wiedziałyśmy o tym i same już je ochrzciliśmy z wody. Już jest po
wszystkim. Operacja się udała.
Rzuciliśmy się sobie
wszyscy w ramiona.
Po kilku dniach Czarek
wrócił na „dziedzictwo” mamy Ewy. W „rozpisce”
szpitalnej dostaliśmy instruktaż żywieniowy. Ogarnęło nas
przerażenie. Okres lat 60-tych nie należał do przyjaznych.
Aprowizacja „pod psem” a zdobycie jakiegokolwiek
„konkretnego” kawałka graniczyło z cudem.
W dniu następnym
usłyszałem mocne optupywanie butów ze śniegu. Z uśmiechem
księżyca w pełni wbiegła doktor Alina. Z nieskrywaną radością
oznajmiła, że udało jej się zdobyć prasowaną szynkę dla Czarusia.
– Będzie miam miam
radośnie powiedziała spoglądając w stronę łóżeczka.
W kilka dni później
następna wizyta doktor Aliny.
Coś mi się nie podoba
– Masz wyjątkowego
pecha, dziecko! Ale ja cię wybronię.
W godzinę później
byliśmy w „Omedze”. Ostre zatrucie pokarmowe. świeżutka
szynka poszła na stoły VIP-ów a starą puszczono w Polskę. Po
krótkim pobycie w szpitalu Czarek wyzdrowiał. Czy na długo?
– Pani doktor, czyżby
zmieniła Pani zawód medyka na geometrę? – zażartowałem widząc
jak dokonuje dokładnych pomiarów nóżek dziecka.
– Coś mi się nie
podoba. Bardzo nie podoba – stwierdziła nieomal z płaczem. Jeszcze na
dodatek obustronne zwichnięcie stawu biodrowego!
I znowu kierunek
„Omega”. Tu bez żadnych badań założono na okres trzech
tygodni ciężki „budowlany” gips. Był to bardzo kłopotliwy
i szczególny okres nie tylko dla nas rodziców ale i dla
maleńkiego i tak już mocno wymęczonego dziecka.
Wreszcie po zdjęciu
kajdanowego na obydwie nóżki gipsu, Czarek powrócił do
domu.
Radość trwała krótko.
Spontaniczny uśmiech doktor Aliny powoli zaczynał się zmieniać w
przerażenie. Źle założono dziecku gips! Rozpłakała się.
– Co robić? Tracę już
siły i jakąkolwiek nadzieję, ale uwierz mi, będzie dobrze. Będzie
bardzo dobrze!
Dziecko przykuto do
szpitalnego łóżeczka na okres trzech tygodni, przywiązując
sznurkami do nóżek ciężarki by je wyciągać do pierwotnego
układu przed założeniem pierwszego gipsu. Płacz, szloch i ogromne
pragnienie by choć na chwilę przytulić się do serca matki. Niestety,
musiał leżeć w całkowitym bezruchu. Na koniec jeszcze gips. Kolejne
trzy tygodnie. Z trudem znieśliśmy zmęczenie i skrajne wyczerpanie.
Podziwialiśmy Czarka.
Przyjaźń i
rehabilitacja
Po zdjęciu gipsu doktor
Alina spojrzała w moją stronę wskazując ruchem głowy wiszące jak z
waty, pozbawione przez długotrwałe przebywanie w gipsie, odwodnione i
pozbawione zupełnie mięśni „fajtające” kończynki (nóżki).
W takim stanie Czarek opuścił szpital a rozłożone ręce ortopedy,
nawet bez słów, mówiły już wszystko.
– Nie mamy już czasu na
żadne dywagacje – powiedziała Alina. Już jutro dotrę nawet do samego
diabła by skontaktować się z najlepszym ortopedą.
Jakimś cudem nawiązała
kontakt. Poprzez profesora Grucę dotarła do profesora Ramatowskiego.
Zabłysła gwiazdka nadziei.
Wsiedliśmy do mikrusa –
cuda polskiej motoryzacji. Opatrzywszy Czarka pierzynami wyruszyliśmy
w mroźny dzień pokonując wysokie zaspy. Mikrus niczym kogut
przeskakiwał napotkane przeszkody omijając markowe samochody którym
śnieg nie pozwolił na dalsze kontynuowanie podróży do
Warszawy. W późnych godzinach wieczornych dotarliśmy do
profesora.
– Pani doktor –
uśmiechając się powitał nas profesor Romatowski – wszystko już wiem
od profesora Gruca. Będzie OKI!
Wiara czyni cuda
Za dwa dni siostrzeniec
profesora Grucy wykonał pomiary do przygotowania aparatu
ortopedycznego. Po tygodniu Czarek stanął na własnych siłach
wspomagany wspomnianym aparatem.
Cieszyliśmy się
wszyscy, a doktor Alina z promiennym uśmiechem nie mogąc ukryć
wzruszenia, powiedziała:
– Mówiłam,
mówiłam. Wiara czyni cuda, nawet góry przenosi.
W najbliższą niedzielę
odbył się uroczysty chrzest Czarka w kościele a nasza serdeczna
przyjaźń przetrwała do końca.
Zwiedziliśmy w ośmioro
całą nieomal Europę. A zadowolony i ciekawski Czarek ciągle pytał –
Ciociu, kiedy pojedziemy na „Adratyk”? Tam taka czysta i
ciepła woda. A pamiętasz jak koń górala rozbił tacie aparat?
– Pojedziemy tym razem
wszyscy na rowerach. Jeździj jak najwięcej.
Jazda na rowerze była
idealną formą rehabilitacji dla zwiotczałych i odwodnionych mięśni.
Czarek śmigał po ścieżkach pobliskiego lasku.
Mała niepozorna
wywrotka i obrzęk kolana. Kompresy nie przyniosły ulgi. Rengen
wskazał jakiś trudny do zidentyfikowania cień w stawie kolanowym. Po
tygodniu nie nastąpiła poprawa. Dzięki zdecydowanej postawie doktor
Aliny zawieźliśmy dziecko na chirurgię do „Omegi”. – O
cały już tydzień za późno – stwierdzili ortopedzi.
Kilkugodzinna operacja wyjaśniła tajemniczy cień na zdjęciu.
Całkowicie rozbita łękotka, pozrywane wiązadła stawowe i odłupana
kość. Groziło to blokadą stawu kolanowego. Wróciliśmy
pociągiem do domu. Pech dał nam już wszystkim spokój.
Wyjechaliśmy razem na urlop do Rewala.
Zostanie w pamięci
Pamiętam, był pogodny i
ciepły wieczór, wyszliśmy na spacer. Dzieciaki pluskały się w
morzu a my pełni nadziei, optymizmu i radości z życia spacerowaliśmy
po wydmach.
– Co jest za tą równą
nieprzerwaną linią horyzontu? odwracając się zapytała Alina.
– Wszechświat –
odparłem. A dalej, nieskończona wieczność.
Zamyśliła się.
– Włodziu, Ewa, dzieci
wracamy do domu. Zimno mi!