Kolejny sukces w walce z wymyślonym wrogiem: dwadzieścia szkół w powiecie wołomińskim przyjęło certyfikat „Szkoła przyjazna rodzinie” który ma utwierdzić rodziców w przekonaniu, że ich dziecko w szkole nie zetknie się z treściami określanymi przez środowiska katolickie jako „ideologia gender”. Nie wiem, czy rodzice mieli okazję wypowiedzenia się w tej sprawie – na pewno nie miało jej Ministerstwo Edukacji Narodowej, które domaga się wyjaśnień od mazowieckiego Kuratorium Oświaty.
Ministerstwo interesuje głównie strona finansowa tej akcji: aby uzyskać certyfikat, szkoła musi korzystać z odpłatnych programów prorodzinnych rekomendowanych przez Fundację Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny oraz zorganizować w ciągu roku przynajmniej trzykrotnie odpłatne warsztaty dla uczniów, rodziców uczniów i nauczycieli. A co ze stroną ideologiczną?
„My nie narzucamy żadnej ideologii – bronimy tylko przed szkodliwymi dla dzieci ideologiami” – mówił w audycji radiowej firmujący całą akcję starosta Piotr Uściński próbując udowodnić, że na teorie „gender studies” nie ma dowodów naukowych, przez co stają się one „ideologią”, a na takową nie ma przecież miejsca w szkole publicznej, która ma się zajmować nauką. Nie wiem wprawdzie, co w tym kontekście robią w szkołach lekcje religii, która ze swojej natury opiera się na wierze, a nie na naukowych dowodach, ale przecież lekcje religii nie są obowiązkowe. Nieco przypomina to żartobliwą dewizę Henry’ego Forda sprzed równo stu lat: „możesz otrzymać samochód w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”. I ludzie kupowali masowo czarnego Forda T. Nie mieli wielkiego wyboru…
Rozumiem obawy przed zbyt wczesnym wprowadzaniem młodych ludzi w świat seksu, to zapewne nie kończy się dobrze we wczesnej podstawówce. Starostwo ma jednak pod swoją pieczą szkoły średnie, a o poziomie wiedzy licealistów w tej materii dość obrazowo mówi żarcik z brodą, w którym wyraźnie skrępowana matka nieśmiało zaczyna rozmowę z córką: – Kochanie, porozmawiajmy o seksie… – W porządku. Co chcesz wiedzieć? – odpowiada śmiało młoda dama.
Wydaje się, że w całej tej akcji chodzi głównie o to, żeby o czymś nie mówić. Prawdopodobnie taktyka ta opiera się na niepotwierdzonej naukowo teorii, że jeśli o problemie się nie mówi, to on przestaje istnieć. Że jeżeli przestaniemy poruszać na przykład temat homoseksualizmu, to za jakieś dwadzieścia lat homoseksualiści przestaną się pojawiać na świecie?
Jeśli tak, to mam już całą listę tematów samorządowych, o których nie powinniśmy mówić.