Jeszcze nie tak dawno w mieście huczało – wszyscy „dobrze poinformowani” spierali się z „naiwniakami” w sprawie działalności gospodarczej prowadzonej przez żonę byłego już przewodniczącego Rady Miejskiej. Dowodów ani paragrafów przeciw niemu nie było, powoływano się jedynie na zasady moralne i na słynne „przecież wiadomo, że…”. Trochę przypomina to anegdotkę o facecie zatrzymanym przez policję za posiadanie narzędzi służących do włamań. „Posadźcie mnie też od razu za gwałt. Mam narzędzia…” – skomentował sytuację zatrzymany.
Mam czasem wrażenie, że jako wyborcy sami nie wiemy, czego chcemy: inwestycji – ale bez kosztów, bo nas nie stać, remontów dróg i chodników – ale bez komunikacyjnego zamieszania. Wołominiaków w radzie i urzędzie – ale takich bez rodziny i przyjaciół w mieście, bo na pewno będzie kumoterstwo, młodych samorządowców – ale takich z olbrzymim doświadczeniem w samorządowej robocie. A najbardziej marzą nam się radni operatywni, zaradni i pomysłowi – ale najlepiej bezrobotni, żeby mieli czas i „bogaci z domu” – żeby nie ulegali pokusom. Według relacji niektórych moich kolegów przypomina to nieco wyprawę z żoną po buty: żeby te z takim obcasikiem miały taką klamerkę jak tamte, te brzydkie. I jeszcze żeby były w kolorze tych balerinek… Przestają dziwić hybrydy kozaków z sandałami na sklepowych półkach – to jedynie odpowiedź na potrzeby rynku.
Żeby było jeszcze ciekawiej, podobna do „afery ledowej” sytuacja miała już w Wołominie miejsce. Dawno temu, bo w roku 1927 funkcjonowała w mieście rzeźnia – dziś instytucja całkiem mieszkańcom niepotrzebna, ale wówczas zapewne niezbędna. Kłopot polegał na tym, że jej właścicielem był nie kto inny, jak… ówczesny burmistrz miasta, Mieczysław Czajkowski. Po szczegółowym przeanalizowaniu sytuacji finansowej miasta oraz potrzeb mieszkańców rada miejska zareagowała zdecydowanie i odważnie: postanowiono rzeźnię od burmistrza wykupić. Cenę ustalono na 30.000 złotych, podjęto decyzję o zaciągnięciu pożyczki na ponad 60.000 złotych, aby od razu pokryć też koszty rozbudowy i unowocześnienia instytucji.
Przed nami, wyborcami, trudny okres – nadchodzi fala marketingowych działań obliczonych na wyborczy zysk. Widać je już dzisiaj – jedni fotografują się z partyjnym „starszym bratem” z sejmowej ławy, żeby zdobyć szacunek w podwórkowej piaskownicy, inni z niedawnym politycznym przeciwnikiem, żeby pokazać, że jednak są fajni i dają się lubić. Można też spróbować dyskredytowania konkurentów, to stosunkowo prosta, tania i skuteczna metoda. Wystarczy kilka plotek i cień podejrzenia.