Żeby przekonać się, że podwarszawskie gminy nie radzą sobie z problemem dzikich wysypisk, nie trzeba o to pytać urzędników ? wystarczy wybrać się na spacer czy rowerową przejażdżkę choćby do lasu pod Wołominem. Czy takie widoki to skutek opieszałości urzędników i straży miejskiej?
Obrazki takie jak na prezentowanej tu fotografii to przede wszystkim efekt ?operatywności? oszczędnych mieszkańców gminy. Śmieci do lasu ktoś musi przecież przywieźć, bo nie mówimy o niesionych wiatrem foliowych torebkach, ale o starej wersalce, stosie połamanej terakoty z lat 70. czy eternicie własnoręcznie zdjętym w pocie czoła ze starej komórki. Tego nie da się włożyć w kieszeń i dyskretnie wyrzucić do przydrożnego rowu podczas niedzielnego spaceru. Trzeba załadować, przewieźć parę kilometrów, wjechać z tym dobytkiem do lasu, rozładować. Nie ma możliwości, żeby ktoś tego nie zauważył. Nie zdarza się też raczej, aby ktoś to zgłosił…
Czy społeczeństwo przypisuje takim działaniom ?znikomą szkodliwość społeczną? i odwraca głowę? Może w akcie solidarności i w proteście przeciw wysokim kosztom odbioru śmieci sąsiedzi przyklaskują takim cwaniakom?
A może inaczej ? nie popierają, ale brzydzą się donosicielstwem? Może hałdy odpadków są skutkiem niedoinformowania ? wiele z tych największych i najbardziej rażących śmieci, jak sprzęt RTV, opony czy meble, można bezpłatnie oddać do gratopunktu w wołomińskim MZO. Łatwo natknąć się w lesie na worki do segregacji odpadów wypełnione wymieszanymi butelkami, puszkami, gazetami i tworzywem sztucznym, więc widać wyraźnie, że akcja ?Czysty Wołomin? dotarła pod strzechy, ale nie spotkała się ze zrozumieniem. A może segregowanie własnych śmieci jest poniżej czyjejś godności? Może wstydem jest wystawienie przed bramę posesji trzech worków pełnych butelek po piwie?
Nie można mieć żalu do Straży Miejskiej o stan naszych lasów ? dosłownie kilkanaście osób z długą listą obowiązków nie jest w stanie pilnować tak dużego terenu i łapać śmieciarzy na gorącym uczynku. Spora część dzikich wysypisk znajduje się na terenie Lasów Państwowych, ale najwyraźniej nadleśnictwo nie dostrzega problemu. Nawet przy współpracy mieszkańców zgłaszających dzikie wysypiska powstaje trudność z podaniem ich lokalizacji w terenie, nie mówiąc o procedurze sprzątnięcia takiego terenu. Najpierw należy bowiem takie śmieci przeszukać w celu odnalezienia tropu prowadzącego do winowajcy. Jeśli ?operatywny? mieszkaniec da się skłonić do przyznania się do winy, to pół biedy ? posprząta, zapłaci mandat i prawdopodobnie więcej tego nie zrobi. Albo zrobi ? ale wywiezie śmieci głębiej w las. Gorzej, jeśli okazuje się na przykład, że gruz, stare okna i przy okazji nieco domowych śmieci zapakowała na przyczepkę ekipa remontująca łazienkę… Osobna sprawa to koszty sprzątania ? samo oddanie tony śmieci na składowisko to ponad 100 zł, nie wspominając o kosztach sprzętu, paliwa, pracy ludzi.
Urzędnicy z nadzieją wypowiadają się o zbliżającym się podatku śmieciowym. Jeśli będziemy płacić wszyscy, to przecież nikt nie będzie wyrzucał śmieci na ugorach… Czy na pewno? Dziś też wszyscy mamy obowiązek mieć podpisaną umowę na wywóz śmieci…
Wacław Paprocki