Oj, dużo się ostatnio dzieje w polityce, zbyt dużo! Głównie tej na szczeblu państwowym. W Sejmie nieprawdopodobne awantury, niesamowite i fantastyczne alianse, które trwają niejednokrotnie krócej niż podanie informacji o nich, straszenie nowym parlamentarnym rozdaniem a nawet przedterminowymi wyborami.
Część posłów jest tak przerażona, że straci swe wymarzone i zdobyte z wielkim mozołem oraz wyrzeczeniami mandaty, że walczą jak lwy o swoje i Sejmu przetrwanie. Reszta toczy bardzo skomplikowane gry o przyszłe wpływy i o to kto kogo ogra. Kto z kim i przeciw komu będzie rządzić, a kto będzie „rządzony”.
W tym całym zamieszaniu wydaje się być mało istotne dla wszelkiej maści rozgrywających swoje gry i gierki, to co zdecydowanie winno być dla rzekomo odpowiedzialnych polityków najważniejsze, czyli – dobro Polski. Prawie wszyscy mają gębę pełną frazesów o nim, ale tak naprawdę traktują Rzeczpospolitą jak przysłowiowy łup i każdy, lejąc przy tym krokodyle łzy jakim to on jest w swoim mniemaniu wielkim mężem stanu – zatroskanym oczywiście tylko i wyłącznie sprawami publicznymi, ciągnie go w swoją stronę. Ile się uda wyszarpnąć – to jego, a interes państwa polskiego i jego obywateli nie liczy się w zasadzie wcale.
Jak mówił imć pan Longinus Podbipięta – i „słuchać hadko”.
Takie zachowanie naszej klasy politycznej musi pogłębiać i tak wielką frustrację obywateli, którzy przecież w kolejnych wyborach dają wyraz swej dezaprobacie dla tak pojmowanej i uprawianej polityki, uczestnicząc w nich w coraz mniejszym stopniu. Tworzy się tu błędne koło – im niższa frekwencja wyborcza, tym bardziej przypadkowa i niedoskonała selekcja „wybrańców narodu”. Aby się dostać do Sejmu wystarczy dobre miejsce na liście partyjnej, dawane często przez liderów osobom przeciętnym a więc im osobiście nie zagrażającym, czyli bez charyzmy, wykształcenia czy podstawowych kwalifikacji oraz zwykłym lizusom.
Są we wszystkich ugrupowaniach politycznych nieliczni tzw. propaństwowcy, którzy widzą, że nie tylko osłabiane jest nieustannie nasze państwo, ale i podcinana jest gałąź na której wszyscy politycy siedzą. Dalsze zniechęcanie wyborców zagraża już realnie naszej demokracji i może prowadzić albo do kompletnego chaosu, albo do czegoś w rodzaju quasi-dyktatu jakiejś zdecydowanej osobowości (kłania się tu przykład czasów II Rzeczypospolitej). Nie mają niestety ci politycy większości, aby przeprowadzić sanację życia publicznego.
Pomóc mógłby tu podział kraju na jednomandatowe okręgi wyborcze i większościowe wybory na konkretnych kandydatów z różnych partii (tak jest w Senacie), a nie jak obecnie – wybory proporcjonalne czyli na listy partyjne. Pomysł ten nie może się jednak przebić przez zabiegających tylko o swoje osobiste wpływy i interesy liderów większości partii, których monopol na władzę i nieomylność zostałby bardzo poważnie naruszony. A kto chce dobrowolnie tracić wpływy?