Western odżywa i nie jest to już tylko pusta przepowiednia, lecz teza potwierdzona silnymi argumentami. Nie ma co liczyć na popularność i mnogość westernów na ekranach, tak jak to było chociażby w latach 50., jednak mały renesans rzeczywiście nastąpił. Ci, którzy westernów nie lubią, będą narzekać…
Ale tylko dlatego, że western kojarzy im się stereotypowo z rewolwerowcami, Indianami, saloonem, końmi i pięknymi szansonistkami. Jednak taki obraz westernu został zatarty już w latach 60., więc nie ma co myśleć kategoriami ?Siedmiu wspaniałych” czy ?Rio Bravo”. Western to przede wszystkim świetny kostium, maska dla ukazania problemów współczesnego świata.
Tym jest właśnie neowestern, o którym pisałem już dobre dwa lata temu. Pejzaże niby te same, bohaterowie odrobinę odmienieni, problemy bardzo podobne, co w nadwesternach lat 50. (?W samo południe”, ?Biały kanion”). ?Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, ?Bezprawie”, ?To nie jest kraj dla starych ludzi”, ?Tajemnica Brokeback Mountain” to filmy, które z chęcią sięgają po westernowe konwencje i tematy.
Jednak w tej recenzji chciałbym napisać o innym zjawisku – sequelach. W Hollywood przerabia się wszystko, więc nic dziwnego, że przyszła kolej również na westerny. James Mangold wziął na warsztat absolutny klasyk Delmera Davesa ?3:10 do Yumy” z Glennem Fordem i Van Heflinem, który był przede wszystkim znakomitym dramatem psychologicznym, aniżeli kowbojską strzelanką. Tym bardziej dziwi, że akurat tak kameralny i dość ambitny film znalazł się w polu zainteresowań amerykańskich speców od zbijania kasiory.
Oczywiście film Davesa trzeba było uwspółcześnić formalnie – to się udało znakomicie, bo nowa wersja jest prawdziwym majstersztykiem wizualnym, wielkim widowiskiem. Problem w tym, że chyba w natłoku efektów gdzieś uciekła wiarygodność psychologiczna pierwowzoru. Jakoś Crowe i Bale nie potrafili mnie przekonać i w porównaniu z Fordem i Heflinem wypadli dość blado, choć to przecież aktorska czołówka.
Podobnie jak w oryginale sprzed pół wieku fabuła ogranicza się do psychologicznej gry pomiędzy bezwzględnym bandziorem, mającym jednak dobre serce (oj stary już ten chwyt i ograny niczym Marsz Mendelsona na ślubie), a kulejącym miernotą, pragnącym udowodnić synowi, że jest prawdziwym mężczyzną i może być dla niego wzorem (także już to widzieliśmy w wielu odsłonach).
Mamy do czynienia oczywiście z filmem drogi z pełnym napięcia finałem, gdzie dochodzi do spektakularnej strzelaniny w czasie oczekiwania na tytułowy pociąg do Yumy, gdzie osadzony ma być Ben Wade, czyli rzeczony bandzior. Jego kompani (najciemniejsze typy spod najciemniejszej gwiazdy) chcą go odbić z rąk miernot, na czele których stoi miernota do n-tej potęgi, czyli rzeczony kulawy weteran.
Trochę stereotypy wyłażą tu na wierzch, co nie przeszkadzało w czarno-białym pierwowzorze. Ale nie ma co narzekać, bo sequel ogląda się miejscami z zapartym tchem. Dla wielbicieli westernu na dobrym poziomie będzie to prawdziwa gratka, zaś dla koneserów delikatne rozczarowanie.
Marcin Pieńkowski