Jolanta Michalik
„Polacy wiedzą wszystko o Nowym Jorku z filmów, pocztówek, ale to jest taka wiedza jak o Mona Lizie. Wiadomo, że się uśmiecha, ale nie wiadomo dlaczego i co ten uśmiech ma oznaczać. Zresztą po jedenastym września 2001 roku i stracie dwóch przednich zębów, jeśli Nowy Jork się jeszcze uśmiecha, to znacznie mniej szczerze” – czytamy w autobiografii Janusza Głowackiego – „Głowy”, zatytułowanej przewrotnie „Z głowy”. Zdaniem autora, Ameryka to wielka, beznadziejna i nieodwzajemniona miłość wszystkich Polaków.
Nowy Jork dobrze brzmi w listach pisanych do domu, a jeszcze lepiej, jeżeli są w nich pieniądze. Tu się nie śpi, żeby nie tracić czasu. Tutaj popularny w Polsce pisarz środowiskowy i felietonista, ozdoba przyjęć i playboy, zmienił się w źle mówiącego po angielsku, przestraszonego, prowincjonalnego, początkującego pisarza. Miesiącami dzwonił do agentów wydawniczych, czekał, znów dzwonił, znowu czekał i uczył się twardości. Dziś uważa, że upokorzenie jest cennym doświadczeniem dla pisarzy.
Międzynarodową sławę zdobył jako autor sztuk teatralnych: „Kopciucha”, „Polowania na karaluchy”, „Antygony w Nowym Jorku” i „Czwartej siostry”. Odetchnął z ulgą, że już nie musi martwić się o pieniądze i kupił sportową toyotę: „Jechałem sobie, odbijałem się razem z samochodem w oknach sklepów, patrzyłem na Nowy Jork i myślałem: Mam cię!”.
Laureat prestiżowych nagród literackich przyznaje ironicznie, że wielu jego przyjaciół i wrogów potraktowało ten sukces jako dowód na moralny i intelektualny upadek Stanów Zjednoczonych. W swej najnowszej książce wspomina smutno – szaro – śmieszny PRL i zastanawia się, czy prowincjonalizm zależy od poziomu umysłowego, położenia geograficznego, ideologii, czy może gustu i kto o tym guście decyduje? Czy prowincjonalizm nosi się w sobie? A jeśli pisarz Głowacki, nowojorczyk, napisał parę słów o Wołominie, to czy Wołomin jest wciąż prowincjonalny, czy już przestał?
Janusz Głowacki,
„Z głowy”, Świat Książki,
Warszawa 2004, 263 str.,
cena 34,90 zł.