Swego czasu byłem oburzony, gdy na kameralnych, akustycznych koncertach w niewielkich salach spotykałem rozpromienionych rodziców z kilkuletnimi szkrabami. Już wiedziałem, że w połowie trzeciego utworu usłyszę zadane pełnym głosem pytanie: Mamo, kiedy idziemy do domu?
Dziś już nie toczę piany, może tylko spojrzeniem próbuję dać szczęśliwemu rodzicowi znak, że nie podzielam jego radości. Jeśli dziś będą płoszył przedszkolaków na koncertach, to kto za kilkanaście lat będzie zapełniał widownie i galerie? Czym skorupka za młodu nasiąknie… Gryzę się w język. W końcu przyjdzie taki czas, że się berbeć opamięta i ograniczy do namolnego i bezgłośnego szarpania rodzica za rękaw, pozwalając artystom i rodzicom skupić się na muzyce czy spektaklu…
Nie oswajamy swoich dzieci z kulturą, bo sami również „nie bywamy”. Teoretycznie jest łatwiej, niż ćwierć wieku temu – dobrą książkę, film czy płytę można kupić przez internet, czasem za grosze – na aukcji. Koncertów też nie brakuje – nawet w pubach granie coverów „do kotleta” nie jest już tak oczywiste, coraz częściej można w takich warunkach spotkać młode, ambitne zespoły z własnym repertuarem. Trafiają się wernisaże – głównie wspominanych przed tygodniem „lokalsów”, ale też profesjonalistów, jak chociażby w Mareckim Ośrodku Kultury. Z profesjonalnym teatrem pod Warszawą nie jest najlepiej, ale oferta amatorskich grup satysfakcjonuje. Gdyby jeszcze widzowie nie błyskali podczas spektaklu fleszami aparatów fotograficznych!
Kulturalna statystyka nie zachwyca – sale widowiskowe wypełniają się głównie na kabaretowych imprezach, księgarnie ograniczają się do szkolnych lektur (z opracowaniami). Do kina wolimy pojechać do Warszawy – może właśnie dlatego, że wybieramy się „do kina”, a nie „na film”. 100 osób na wernisażu czy koncercie w sobotni wieczór wprawdzie optycznie wypełnia salę wołomińskiej Galerii przy Fabryczce, ale… gmina liczy blisko 40.000 mieszkańców! Kobyłkowska „Perła Baroku” to wielkie muzyczne święto – szkoda tylko, że dla melomanów z bliższego i dalszego Mazowsza, bo możliwość spotkania tam sąsiada graniczy z cudem.
To przecież nie tak, że się nie interesujemy – przy imieninowych okazjach nieraz podejmie się jakiś cięższy temat, choćby kłócąc się zawzięcie o „Złote żniwa” Grossa do momentu, w którym okaże się, że nikt z dyskutantów książki tej nie czytał, a całą swoją wiedzę każdy z nich czerpie z telewizyjnych talk show. Bo książki nie są tanie, wiem – ale to raczej sytuacja z dowcipu: „Co kupić Marianowi na urodziny? Może książkę?” – „Nie, nie – książkę już ma!”.
Wystarczy rozejrzeć się w pociągu czy autobusie w drodze do pracy: młodzi ludzie ugrzęźli z nosami w kolorowej prasie, ze słuchawkami odtwarzaczy mp3 w uszach, przyklejeni do społecznościowych portali – nawet na ekranach komórek. Porozumiewają się esemesami, krótkimi zdaniami, klikaniem „lubię to”. Może dlatego „uczestnik kultury” to gatunek na wymarciu?