Zazwyczaj w tym miejscu nie czytają Państwo recenzji ?blockbusters?, czyli wysokobudżetowych produkcji hollywoodzkich, ale tym razem pozwolę sobie na krótką refleksję na temat filmu ?2012?. Absolutnym mistrzostwem popisali się ludzie, promujący przebój Emmericha na całym świecie ? w zwiastunach, które oglądaliśmy z zapartym tchem kilka miesięcy przed premierą zobaczyliśmy świat w stanie chaosu i rozpadu. Tym razem pretekstem do masowej demolki nie był atak zmutowanego potwora, spadający meteor, czy zemsta wkurzonej działaniem ludzi natury, lecz coś budzącego realny niepokój ? udowadniania przez naukowców teoria o zbliżających się kataklizmach końca 2012 roku, które przewidzieli już Majowie.
Oczywiście Emmerich wykorzystuje teorię jako pretekst do zaprezentowania osiągnięć współczesnych filmowych technologii. Po ?Dniu niepodległości? i ?Pojutrze? serwuje widzom kolejną wizję świata zmierzającego w stronę apokalipsy i nie ukrywa, że kreowanie takiej wizji strasznie go rajcuje. ?2012? to zabawa w demolkę, w którą bez wytchnienia się angażujemy. Mnóstwo widzów popędziło do kina, żeby zobaczyć, jak świat zmierza w stronę armagedonu. Przecież to wielka frajda zobaczyć kilka architektonicznych cudów, które w jednej chwili dzięki wyobraźni filmowców zamieniają się w ruinę. Widzowie kochają demolkę. Rzeczywiście, sceny niszczonej przez kataklizm Kalifornii muszą robić wrażenie ? czegoś takiego w kinie jeszcze nie widziałem: spadające zewsząd samochody, autostrady łamiące się niczym herbatniki, uciekający w popłochu ludzie. Na kilka chwil serce przestaje bić.
Ale oczywiście tych efektownych scen w tym trwającym dwie i pół godziny (!) filmie jest ze 30 minut… Reszta jest do przewidzenia. Musi się znaleźć jakiś przeciętniak, który chce uratować swoją rodzinę przed śmiercią (i przy okazji załatwić sprawy prywatne). Pod gruzami giną miliony, czy raczej miliardy, ale reżysera interesują raczej intymne relacje córki prezydenta z charyzmatycznym naukowcem. Sam prezydent USA poświęca się za swój lud, zaś Chińczycy (któż by inny!) budują arki, mające uchronić tysiące osób przed wielkim potopem (oczywiście miejsce na statkach mają tylko najbogatsi, przecież nawet na apokalipsie można coś zarobić). Podział władzy na świecie jest jasny i niezmienny od chyba 70 lat, któż może decydować o losach Ziemi? USA, Rosja, Japonia, może jeszcze Niemcy, Wielka Brytania i Włochy. Reszta to przecież mało znaczące nacje… Przez ocean takich banałów trudno przepłynąć, nie wspomnę już o scenariuszowych idiotyzmach i merytorycznych błędach (czy scenarzyści znają prawa fizyki?), ale przecież chodziło o widowisko. I dla tych 30 minut demolki można przeboleć głupotę, którą nasączona jest fabuła filmu. Cóż, proponuję zdrzemnąć się kilka razy i delektować się tylko demolką.