Marcin Pieńkowski
Krzysztof Krauze stał się bez wątpienia najciekawszym polskim twórcą filmowym ostatniej dekady. Gdyby wymienić najlepsze rodzime filmy ostatniego dziesięciolecia, jego dzieła zajęłyby niemal połowę zestawienia („Dług”, „Mój Nikifor”, „Gry uliczne”). Z pewnością nie może zabraknąć na tej liście również „Placu Zbawiciela”, który wyreżyserował wspólnie ze swoją żoną Joanną Kos – Krauze. ONA, przed 30, inteligentna, zakochała się, zaszła w ciążę, przerwała studia, mając nadzieję, że jeszcze do nich wróci, dwójka dzieci, małżeństwo, na początku wszystko pozornie poukładane, są plany, wizja niezależności… Jednak mityczne fatum wisi nad dziewczyną, wraz z mężem wkładają duże fundusze w jeszcze nie wybudowany dom, deweloper bankrutuje, małżeństwo zostaje bez pieniędzy… ON, egoista, szowinista, słabeusz schowany pod skorupą prowincjonalnego macho, nigdy nie słyszał o takich uczuciach, jak empatia i altruizm, zaczyna od krzyków, kończy na torturowaniu psychicznym i fizycznym, zdradza… ONA znajduje się w matni, nadal go kocha, ale nie może nic zrobić, bez studiów, znajomości języka, bez umiejętności, nie jest w stanie uniezależnić się od toksycznego środowiska znerwicowanej teściowej i dwulicowego męża. Wszystko prowadzi do tragicznego finału. Filmów o szarzyźnie polskiego społeczeństwa, rozkrzyczanych psychodram, opowieści o młodych ludziach, motających się z losem, mieliśmy już na polskich ekranach bez liku. Jednak „Plac Zbawiciela” wyróżnia się na tle innych prawdziwością, naturalnością, skrajnym autentyzmem, czasami nawet trudnym do przełknięcia. Kamera cudownie wkracza w rozkrzyczany, chory świat młodych Polaków, wiecznie skłóconych z pokoleniem rodziców, zakrada się do kuchni, sypialni, łazienki i podgląda ich absurdalne awantury, powolny proces dehumanizacji, gry pełne manipulacji i zakłamania. Wszystko to oglądamy w ciemnej sali kinowej jako nieporadny świadek, który kibicuje poniżanej stronie. Przychodzi nam do głowy, czy my przypadkiem już gdzieś tego nie słyszeliśmy, nie widzieliśmy… Pewnie tak, na ulicy, w autobusie, może sami byliśmy w takiej sytuacji, jako kat, może jako ofiara, może naoczny świadek… Często doznajemy w kinie uczucia obcowania z prawdziwością, budzimy się jednak z filmowego letargu, wychodzimy z kina, idziemy na pizzę, jesteśmy już w swoim prywatnym świecie. Jednak po obejrzeniu „Placu Zbawiciela” ciężko mi było się z tego nieprzyjemnego stanu obudzić. Od tej pory zawsze, gdy przechodzę przepięknym Placem Zbawiciela przypomina mi się bohaterka filmu, której tragedia odegrała się właśnie tutaj. Ale przecież to tylko film… Takich postaci jak ON (celowo nie podaję imion, są one zwyczajnie zbędne w tej uniwersalnej przypowieści) jest obok nas tysiące. Nie potrafią się porozumieć, łatwiej im kogoś zwymyślać niż powiedzieć, że kochają. Takich postaci jak ONA jest obok nas tysiące. Jest niewolniczką społecznych uwarunkowań, cierpi przez swoją bezsilność i ślepą miłość. Takich postaci jak ONE – dzieci, jest obok nas wiele tysięcy. Nie rozumieją, co się dzieje wokół nich, a gdy już zrozumieją, nikt nie jest w stanie im pomóc, by stali się po prostu szczęśliwi. Wielkość „Placowi Zbawiciela” dają świetnie prowadzeni aktorzy, znani właściwie jedynie z telewizji i nieznacznych epizodów filmowych. Miło jest oglądać wielkie kino w rodzimym wydaniu. Szkoda, że przepełnione takim żalem, cierpieniem i pesymizmem.
Plac Zbawiciela
Polska, 2006
Reż.: Joanna Kos – Krauze, Krzysztof Krauze
Obsada: Jowita Budnik,
Arkadiusz Janiczek, Ewa Wencel
Best Film, 94’