Marcin Pieńkowski
O filmie Rona Howarda wypowiedzieli się już prawie wszyscy, nawet ci, którzy „Kodu da Vinci” nie widzieli. Nie mogę pozostać w zdecydowanej mniejszości, więc postanowiłem stworzyć coś na kształt syntezy wypowiedzi krytycznych, które spadły na adaptację bestsellera Dana Browna. Oczywiście wszystko przepuszczam przez swój kinofilski filtr.
1. Z ekranu wieje nudą. Jeśli wieje, to z prędkością huraganu Katrina. To jest właśnie główny problem filmu Howarda, a nie jego quasi-kontrowersyjna wymowa. Nastąpiła fatalna transplantacja tekstu literackiego do środowiska wizualnego medium. „Kod da Vinci” jest przegadany, zdedramatyzowany, i tyle tam napięcia, co w „W-11”.
2. Zresztą aktorstwo jest na podobnym poziomie. Audrey Tatou wygląda jak przestraszona mysz laboratoryjna i ogranicza się do cichej deklamacji niewiarygodnie banalnych kwestii. Tom Hanks robi, co może, ale chyba za bardzo chce być podobny do Nicholasa Cage’a. Przez bite dwie godziny filmu miał minę cierpiętnika, który czeka na egzekucję (widzowie nie pozostawali w tyle, zresztą ciężko się dziwić).
3. Film jest zdemoralizowany, zepsuty do szpiku taśmy filmowej, przesycony zgnilizną moralną. I basta! A tak na serio wymowa filmu Howarda i jednocześnie książki Browna są faktycznie nieco kontrowersyjne, jednak przy „Złym poruczniku” i „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” to barwna bajeczka. Kino to przemysł, kino to sztuka. Stare slogany, ale warte przypomnienia. Dodajmy, że sztuka opowiadania historii poprzez ruchome obrazy. Dodajmy, że historii często fikcyjnych. Jeżeli ktoś mówi, że w filmie jest mnóstwo skandalizującej niby-prawdy, to jest to świetny chwyt marketingowy. Nawet „Pasja” powstała, by zarobić pieniądze. Religia sprzedaje się wyśmienicie. Filmy antyreligijne także, bo robią zwyczajnie dużo szumu.
Warto obejrzeć? Pewnie, że nie. Ale chodzi o punkty 1 i 2, aniżeli o punkt trzeci. Po prostu film Howarda nawet przez chwilę nie sprawdza się w roli wystawnego widowiska.