Łukasz Marek
Napięcie narasta. Mało czasu, wiele pytań i nieufności. Jeden cel: zwyciężyć, lub polec. Godzina (o)sądu już blisko. Powyższe słowa oddają po części atmosferę jaka panuje wśród lokalnych graczy politycznych. Narodziny (w jakże niefortunnych okolicznościach) nowelizacji systemu wyborczego z pewnością wzmogą bezwzględną walkę o demokrację, przyszłość wspólnoty, solidne drogi… władzę i wpływy?
Przyznam, że zdumiewa mnie niewielki oddźwięk wśród lokalnej społeczności na zmiany jakie zachodzą na naszych oczach. Ukierunkowane merytorycznie tematy na lokalnych forach szybko zamierają. Niewiele się o tym pisze i mówi. Jest to chyba kolejny poważny dowód na potęgujące się wyobcowanie klasy politycznej. Ta przepaść rozdziela nie tylko scenę ogólno-krajową. Poszerza się również w sferze lokalnej. Cierpi na tym znacznie jakość polityki i polityków. Cierpi na tym lokalna wiedza polityczna coraz bardziej ograniczana do oskarżeń, iluzorycznych zdrad, spisków i knowań.
Nie mam zamiaru pisać „poradnika wyborcy”. To byłoby głupie i bezcelowe. Jeśli ktoś się nie interesował życiem lokalnym do tej pory, z pewnością nie nadrobi zaległości w czasie przesłodzonej kampanii wyborczej. Pytając konkretnych zwolenników określonego kandydata uzyska „jedynie słuszną i prawdziwą odpowiedź”. Warto się natomiast zastanowić nad czymś obiektywnym, stabilnym (relatywnie – znając polskie zwyczaje legislacyjne) i o pierwszorzędnym znaczeniu. Znowelizowana ordynacja wyborcza – zagłada opozycji czy zbawienie dla polskiej demokracji? Postaram się przedstawić kilka faktów i przemyśleń, wypranych z emocjonalnych (i jakże czasem debilnych) komentarzy polityków, zarówno ze strony rządowej jak i opozycji.
Projekt ustawy z dnia 25 sierpnia wprowadza znaczące zmiany, które w większości wynikają z wprowadzenia tzw. grup list. Obecnie w wyborach na poziomie województw i powiatów mamy do czynienia z systemem proporcjonalnym. W gminach również z tym, że muszą one mieć powyżej 20.000 mieszkańców (jeśli jest ich mniej obowiązuje system większości względnej i nie można tworzyć grup list). Wszędzie obowiązuje próg 5% dla poszczególnych komitetów, ale grupa list musi uzyskać 10%, lub dla województwa 15%, inaczej wyniki głosowania na listy wchodzące w jej skład ustala się dla każdej z list osobno. W danej jednostce samorządu terytorialnego komitet wyborczy może uczestniczyć w jednej grupie list kandydatów.
Powszechna jest opinia, że ta zmiana w ordynacji ma ułatwić przejęcie głosów ugrupowań słabszych, które zdecydowały się wejść do grupy. Obawy te potwierdza wynik głosowań nad poprawkami Senatu, jakie miały miejsce w Parlamencie tydzień temu. Ustalono, że głosy ugrupowań, które nie uzyskały 5% głosów dodają się do wewnętrznej puli głosów danej grupy list (koalicji). Uprzedni projekt sejmowy (zamieszczony na stronie sejmu) nie pozwalał na taki proceder. Jedynym, choć niezbyt dużym, pocieszeniem dla słabszych członków grup jest fakt, że w obrębie grupy list stosuje się przyjazny dla słabszych ugrupowań przelicznik Sainte-Laguë. Daje to większe szanse na zyskanie mandatu słabszym komitetom. Dodajmy do tego przelicznik D’Hondta, który rozlicza głosy między listy i grupy list w okręgu. Faworyzuje on silne ugrupowania. Wniosek jest prosty: wejście do takiej silnej grupy list może zapewnić słabeuszom dodatkowy mandat, o którym normalnie mogłyby tylko pomarzyć… chyba że nie przekroczą 5% progu. W takiej sytuacji trącą wszystko na rzecz silnego sojusznika-koalicjanta.
Jakie mogą być skutki takiej zmiany? Wszystko zależy od wyników wyborów. Jeśli duży odsetek wyborców zagłosuje na grupy list (a na to się zanosi) – zmieni to diametralnie układy sił i relacje między lokalnymi stronnictwami. Poprawiona ordynacja wymusza grę zespołową – tworzenie porozumień, liczenie się z głosem partnerów, ale też podwójne współzawodnictwo- wewnątrz i na zewnątrz grupy. Nadchodzi czas konsolidacji i co z reguły za tym idzie: cięcia skrajnych skrzydeł. Przyznam, że po cichu liczę, iż zmniejszy to poziom pieniactwa, braku dobrej woli i pychy w szeregach radnych. Osobiście jestem zwolennikiem ograniczonego wpływu krajowych partii w dziedzinę samorządności. Wynika to z samej idei tej wartości. Partie stają się powoli stałym elementem machiny państwowej. Są wręcz od niej uzależnione, zwłaszcza finansowo. Tyle samorządu ile można, tyle państwa ile to konieczne – ta reguła sprawdza się doskonale na zachodzie i południu Europy. Wszystko teraz zależy od zmysłu strategicznego lokalnych liderów oraz naszych głosów.