Przez kilka lat uczyła wołomińską młodzież języka angielskiego w jednym z ogólniaków oraz w prywatnej szkole językowej. Od roku zarabia za granicą. Anna Szadkowska nie pojechała jednak po pieniądze „za wodę”, ale… „za Mur”.
– Większość naszych rodaków emigruje zarobkowo na Zachód – Ty wylądowałaś na wschodzie, i to raczej dalekim… Jak do tego doszło?
– Zupełny przypadek. Chciałam coś zmienić w swoim życiu, ale nie do końca wiedziałam co. W internecie znalazłam ogłoszenie, że potrzebują tu nauczycieli angielskiego. Wysłałam papiery i już. Nigdy nie planowałam przyjazdu do Chin – mimo, że lubię Azję, to jakoś Chiny aż tak bardzo do mnie nie przemawiały. Los chciał, żebym się o tym przekonała sama.
– Jesteś etnologiem – czy to uchroniło Cię w jakimś stopniu przed szokiem kulturowym albo… kulinarnym?
– Może nie tyle bycie etnologiem, co już pewne doświadczenie w zwiedzaniu Azji… na pewno pomogło w szybkim przystosowaniu się do życia tutaj. Czym rożni się życie
w Hezhou od życia w Wołominie? Zacznę od złych rzeczy: w kuchni mam karaluchy, nie mogę jeść kanapeczek z serkiem, bo nie ma tu ani masła, ani pieczywa, ani nabiału. Latem jest cholernie gorąco, a zimą zimno jak w psiarni, bo nie ma kaloryferów. Mam mniej znajomych, bo Chińczycy słabo mówią po angielsku, a nawet jak mówią, to nie bardzo jest o czym z nimi rozmawiać. Dobre strony: jako nauczyciel pracuję tu 12 godzin tygodniowo i zarabiam 425$ – czyli dokładnie tyle samo, co nauczyciel w Polsce, ale oszczędzam ponad 80% pensji, bo uczelnia płaci mi za mieszkanie i daje bony na jedzenie. Za oszczędności mogę zwiedzać kraje ościenne, które są bardzo egzotyczne. Na ferie zimowe pojechałam na Filipiny i do Malezji. Ferie trwały prawie dwa miesiące,
a nie jak u nas 2 tygodnie. Do jedzenia można się przyzwyczaić. Generalnie Chińczycy jedzą wszystko co się rusza, ale można sobie odpuścić jedzenie psów, węży i robaków
i wcinać ryż z warzywami.
Pracuję na uniwerku, moi studenci to przyszli biznesmeni i nauczyciele. A miasteczko, jak na warunki chińskie jest odpowiednikiem Kobyłki – z tym, że ma kilkaset tysięcy mieszkańców. W Chinach wszystko jest wielkie – oprócz ludzi.
– To nie pierwsza Twoja podróż
„w tamtą stronę” – była Mongolia, Syria… Ale zdaje się zawsze na krócej i raczej rekreacyjnie?
– Była też Turcja, Iran, ukochana Jordania, Indie – zawsze rekreacyjnie. Oprócz Jordanii, gdzie mieszkałam i zbierałam materiały do pracy magisterskiej. W pewnym sensie Chiny też są rekreacyjne, bo za wiele to tu nie pracuję…
– Czy twoi studenci wiedzą, skąd przyjechałaś? Wiedzą coś o Polsce?
– Moi uczniowie mają słabe, albo prawie żadne, pojęcie o świecie. Na pierwszych zajęciach rysowałam im mapę Europy i pokazywałam, gdzie jest Polska. Wiedzą tylko tyle, ile im opowiem. Dlatego tak ważne są dla nich kontakty z obcokrajowcami, bo prawdopodobieństwo, że kiedyś opuszczą Chiny jest prawie równe zeru. Z drugiej jednak strony, gdyby zapytać przeciętnego ucznia ze „szklarskiego” o kraje azjatyckie to myślę, że wiedziałby o nich tak samo mało, jak Chińczycy o Europie.
– Może to głupie, ale… jesteś wysoka, nawet na europejskie warunki – jak odbierają cię Azjaci? Czy nie czujesz się troszkę jak Guliwer?
– Doskonałe pytanie. Chińczycy doprowadzają mnie do szału, ponieważ reagują na mnie trochę tak, jakby nigdy nie widzieli kogoś, kto ma więcej niż 160 cm wzrostu. Pokazują mnie palcami i ciągle krzyczą „gao”, co znaczy „wysoka”. Nie spotkałam się z tym
w żadnym innym kraju. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. W naszym miasteczku nie ma turystów i faktycznie muszę być tu niezłym ewenementem.
Łukasz Rygało