Jolanta Michalik
Barbara Szczepuła, dziennikarka „Dziennika Bałtyckiego”, przez kilka miesięcy publikowała reportaże o rodzinnych tajemnicach Pomorzan. Kaszubi i Kociewiacy oraz obywatele Wolnego Miasta Gdańska siłą wcieleni do Wehrmachtu w latach czterdziestych ubiegłego wieku, dziś dziadkowie i pradziadkowie, wciąż wstydzą się swej przeszłości i nie chcą ujawniać swych nazwisk. Głośna historia dziadka Donalda Tuska z kampanii wyborczej 2005 roku sprowokowała Szczepułę do wydania bardzo interesującej i przejmującej książki o tragedii, której rozmiarów nadal do końca nie ogarniamy.
„We wrześniu 1943 roku dano mi do wyboru Wehrmacht albo Stutthof. Wybrałem wojsko, bo wiedziałem, że obóz to śmierć, a chciałem żyć, miałem dziewiętnaście lat! Byłem sam jak palec, ojciec nie żył, matka i rodzeństwo poukrywani po ludziach, dokąd miałem uciekać? Gdy wyjeżdżaliśmy ze Stargardu, już w mundurach Wehrmachtu, śpiewaliśmy „Boże, coś Polskę”. Przecież byliśmy Polakami, harcerzami, patriotami!” – to historia pana Stefana L., uciekiniera z Wehrmachtu, żołnierza I Dywizji Pancernej generała Maczka, po wojnie aresztowanego przez UB za szpiegostwo, syna polskiego oficera, który nigdy o tym nie opowiedział swoim dzieciom i wnukom.
W Generalnym Gubernatorstwie wpisanie na Volkslistę było dobrowolne i oznaczało chęć współpracy z Niemcami. Na Pomorzu Niemiecka Lista Narodowściowa (DVL) podzielona została na cztery grupy: pierwsza (Reichsdeutsch) to działająca aktywnie przed wojną mniejszość niemiecka w Polsce, druga (Volksdeutsch) to przyznający się do narodowości niemieckiej, bierni politycznie, trzecia (Eingedeutscht) to tzw. „wniemczeni” na dziesięć lat, osoby pochodzenia niemieckiego w dużym stopniu spolonizowane oraz czwarta – wrogie, nie rokujące postępów w „regermanizacji”.
Obywateli Wolnego Miasta Gdańska od wybuchu wojny automatycznie uznawano za Niemców, a pod jej koniec nawet od nich wymagano wpisywania się na DVL. Brak podpisu pod „trzecią grupą” groził wywiezieniem do Stutthofu; podpisanie ze strachu, pod przymusem, wysłaniem na front. W okresie „gorączki poborowej” Niemcy wzywali do służby wszystkich mężczyzn w wieku od 17 do 57 lat. „Kto z wcielonych dostanie się na front wschodni – walczyć. Nie dać się wziąć do niewoli rosyjskiej. Tam czeka pewna zagłada. Ci, którzy znajdą się na zachodnim teatrze wojny – starać się dostać do niewoli przy najbliższej okazji. W niewoli dopominać się o kontakt z wojskowymi władzami polskimi wprost lub przez polskie reprezentacje lub przedstawicielstwa” – brzmiało stanowisko konspiracyjnego Związku Jaszczurczego wobec poboru do Wehrmachtu.
Ksiądz dr Leszek Jażdżewski, historyk z Wejherowa, rozmawiał z sześćdziesięcioma byłymi polskimi żołnierzami na temat służby w Wehrmachcie i nie znalazł wśród nich ani jednego ochotnika: „Powołanie do niemieckiej armii było pośrednią formą eksterminacji Polaków. Z przykrością stwierdzam, że niektórzy historycy z centralnych ośrodków naukowych, takich jak Warszawa, nie uwzględniają tej specyfiki Pomorza”. Dziadkowie z Wehrmachtu woleli nie wracać myślą do tamtych czasów. Dziś możemy w końcu przeczytać o tym, co znaczy być „hiesige”, tutejszymi, i jak tragiczny był los zmuszonych do wyboru między Niemcami a Polską.
Barbara Szczepuła,
„Dziadek w Wehrmachcie”,
Słowo/Obraz Terytoria,
Gdańsk 2007, 153 ss., cena ok. 25 zł