Marcin Pieńkowski
„Jarhead” to opowiastka o głupocie wojny, o absurdzie służenia mocarstwom, które wysyłają tony armatniego mięsa w celu zdobycia nowych pokładów ropy. Gdzieś to już chyba widzieliśmy, nieraz o tym czytaliśmy i pewnie sami o tym rozmyślaliśmy, słysząc doniesienia z zajść na Bliskim Wschodzie… Sam Mendes („American Beauty”, „Droga do zatracenia”) nie wprowadził absolutnie niczego nowego do gatunku kina wojennego z pacyfistycznym znaczkiem. Być może chciał wywołać mały skandal, głośno wypowiedzieć się o krwiożerczej polityce Busha, jednak paradoksalnie zrobił to zbyt subtelnie. O wiele lepiej robiły to ostatnio ostre satyry, które nie wchodziły do samego świata wojny, ale pomysłowo krążyły po jego orbicie. Jednak odsłaniały kulisy wojennego cyrku absurdu z demaskatorską pasją i wirtuozerskim operowaniem ironią. Nie chodzi rzecz jasna o tandetną propagandę w stylu Michaela Moore’a, lecz chociażby o „Pana życia i śmierci” oraz „Buffalo Soldiers”. Nie da się mówić o nowym filmie Mendesa, nie wspominając o klasykach kina antywojennego. „Jarhead” nie będzie współczesnym „Czasem apokalipsy”, „Łowcą jeleni” czy chociażby „Paragrafem 22”, do których ewidentnie się odwołuje i z chęcią cytuje. W żadnym elemencie nie dorówna również „Full Metal Jacket” Stanleya Kubricka, z którego wyraźnie ściąga ograne chwyty, jak chociażby postać czarnoskórego sierżanta – tyrana. Czy więc „Jarhead” wymyślił coś nowego? Wydaje się, że niestety nic. Film Mendesa to odgrzewany obiad, który mimo usilnych starań kucharza (dużo ciętego humoru z politycznym podtekstem, ciekawa plastyka zdjęć, przyzwoite aktorstwo) pozostanie strawą drugiej świeżości. „Jarhead” pozostanie jedynie intertekstualną gierką między spuścizną klasycznego kina pacyfistycznego i efektownymi serwisami informacyjnymi.
Jarhead: Żołnierz Piechoty Morskiej
USA, 2005
Reż.: Sam Mendes
Obsada:
Jake Gyllenhaal,
Jamie Foxx, Peter Sarsgaard
Dystrybutor: UIP
123’