Piszę o nadziei, bo tak obiecałem. Ale moje światełko w tunelu, to nie światło betlejemskie, to nie nowo narodzenie, ale raczej poświata rozżarzonego żelaza, to ponowne odrodzenie. Przez krew, pot i łzy. Tylko tyle miał do zaoferowania swojemu narodowi Winston Churchill w chwili wielkiej próby. A co by nie mówić i my jesteśmy na wielkim wirażu naszej historii.
Krew stała się dla nas środkiem płatniczym. Utoczona z ciał pomordowanych stoczniowców i górników wystarczyła do kupienia wolności. Górką dorzuciliśmy upodlenie „warchołów z Radomia”, złamane życie osób zwalnianych z pracy, odsuniętych od kariery zawodowej, ludzi którym SB połamało kręgosłupy i życiorysy.
Ale pojawiła się nadzieja. Szeroką falą pojechała fiacikami na zachód z tajną misją „Zigaretten nach Berlin”. Wracała, aby na moment odetchnąć w szczękach dobrobytu Stadionu Dziesięciolecia, aby przez chwilę poleżeć na łóżkach rozkładanych wzdłuż chodników. Wprawdzie zlana potem, ale dla niej ten pot nie śmierdział, to był dowód, że „kto rano wstaje temu Pan Bóg daje”, a „od smrodu jeszcze nikt nie umarł”.
Ale jak to w życiu bywa nadzieja wyszła za mąż i została matką. I niestety matką głupich. Bo poniewczasie jej dzieci zorientowały się, że gdy były zajęte robieniem porządku wokół siebie, dorabianiem się własną pracą, niwelowaniem różnic cywilizacyjnych pokaźna grupa z innej matki urodzonych poszła na skróty. Nagle okazało się, że prostym zabiegiem zamiany szyldu na drzwiach gabinetu z: dyrektor, kierownik, główny księgowy, I Sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej na: właściciel, można zrobić cuda. Doprowadzić zakład do ruiny i załogę wywalić na zbity pysk, albo wręcz odwrotnie – cudownie go dokapitalizować. A na wszystkie pytania mieć prostą odpowiedź „to już jak stryjenka uważa”. A ten biznes kręcił się nie wokoło złotówek, ale milionów.
Obudzony z ręką w nocniku rzadko jest zadowolony. I pojawiły się łzy. Zrazu bezsilne i beznadziejne leciały ciurkiem drobnymi kroplami, ale z czasem zrzedły, pogrubiały i zaczęły piec. Dla patrzącego przez nie świat stał się inny. Spolaryzował się. Zostali my i oni. I od długiego przypatrywania się temu, co się dzieje łzy połączyły się tworząc grona gniewu. I to gniew jednych i strach innych jest teraz motorem wszelkich politycznych działań. Gniew mocny i zapiekły, strach paniczny i głęboki ruszyły w ten chocholi taniec, o którym teraz tak głośno. Ale w tan ruszyli też inni. Na szczęście jest duża grupa uczciwych i porządnych ludzi, którym zależy by dobrze się nam i Polsce wiodło. Ale swoje hołubce wycinają też ci, o których Józef Piłsudski mówił: „Potworny karzeł, wylęgły z bagien rodzinnych, bity po pysku przez każdego z wyborców, sprzedawany z rąk do rąk, płatny. Oto ci, którzy chcą obniżyć do swego poziomu to, co zostało wzniesione wysoko.” Mam dziwne wrażenie, że w jakimś kontredansie swoje figury wywijają też potomkowie cieniów i upiorów przeszłości, które Marszałek charakteryzował z właściwą sobie bezpośredniością: „…posłowie i dygnitarze na obcym żołdzie, w obcych kieszeniach, w obcych będący rękach, obcych słuchający rozkazów, płaszczący się jak gad przed obcymi, a tak dumni, tak panoszący się w domu…” Może są, może ich nie ma, ale wspomnienie o nich plącze krok taneczny…
Nadzieja moja zaś w tym, że może nadeszła chwila, by chocholi taniec odtańczyć i raz na zawsze go skończyć. Wyjść z tego zaczarowanego kręgu, podjąć współpracę i zacząć budowę przyszłości. Bo mimo wszystko my nie zginiemy, my nie zginiemy, bo nie…