Służba publiczna – to brzmi dumnie, ale w polskich realiach dosyć dwuznacznie. Można to rozumieć jako wysoce odpowiedzialną pracę dla ogółu (znaczenie powszechne: naiwniactwo) lub sferę dającą wpływy, kasę, możliwości (oznaka przedsiębiorczości). Lekarzy strajkujących dla „naszego dobra” zostawmy w spokoju. Warto przyjrzeć się urzędnikom – ich obowiązkom, zagrożeniom oraz dewiacjom służbowym jakich pełno w naszym kraju.
Obiegowa opinia zwiera kilka mitów, które warto na wstępie obalić. Politycy co cztery lata wytaczają wojnę przerośniętej administracji i wydatkom na infrastrukturę administracyjną. Hasło to znajduje się w pierwszej piątce obok walki z bezrobociem, naprawy służby zdrowia czy „Balcerowicza odchodzącego”. Tutaj można zauważyć dwie absurdalne niedorzeczności. Pierwsza: ci sami politycy przeforsowali reformę administracji, dzięki której mamy dodatkowy szczebel (powiat) współfinansowany przez państwo. Druga: w Polsce na 10 tys. mieszkańców przypada około 136 urzędników. Dla porównania: we Francji: ponad 600 a w Wielkiej Brytanii: 439. Nie wygląda tak źle, prawda?
Niestety ilość jest wprost proporcjonalna do jakości. Znam sporo inteligentnych, posiadających fachową wiedzę urzędników, lecz ciągle jest ich za mało. Jak zwykle płacimy za grzechy niedopatrzenia i braku refleksji z początku lat 90- tych. W dziedzinie systemu pracy administracji nasz kraj wybrał system mieszany. Teoretycznie: mieszankę pozytywnych cech dwóch ścierających się w Europie praktyk organizacji służby cywilnej. Praktycznie: mieszankę wypaczeń dwóch powyższych. System awansu, który gwarantuje stabilność pracy urzędnikowi, pewną emeryturę i powolne wspinanie się po drabince stanowisk objawia się u nas w postaci wysokich kosztów działania administracji i braku motywacji do pracy. System pozycyjny dający mniej gwarancji utrzymania „stołka”, stawiający wymagania fachowości na każdym szczeblu (konkursy otwarte), objawia się w postaci zaniku tzw. pamięci instytucjonalnej. Polega ona na przekazywaniu kolejnym pokoleniom pewnych pragmatyk służbowych, co w trosce o własne stanowiska pracy urzędników raczej nie występuje. Kolejnym negatywnym skutkiem powyższych jest wysoki stopień fluktuacji urzędniczej (tzw. wędrowania pracowników). W Polskich urzędach wynosi ona około 30%. Oprócz utraty wspomnianej pamięci instytucjonalnej taki stan rzeczy generuje wysokie koszty społeczne. Trudno się jednak dziwić skoro zarobki w większości przypadków są marne i często nie proporcjonalne do wymagań i odpowiedzialności.
Problem wydaje się mieć więc dwa oblicza. Winimy urzędników, lecz ich błędy często są generowane przez wadliwy system. Nie można wiecznie walczyć ze skutkami – trzeba podciąć korzenie przyczynom. Pierwsze konkretne uregulowania odnośnie służby cywilnej powstały w połowie lat dziewięćdziesiątych za rządów SLD – PSL. Oczywiście po objęciu władzy przez opozycyjne struktury proces formowania norm został zatrzymany i zmodyfikowany i tak w kółko, bez opamiętania. Każda formacja traktuje administrację jak kolejny łup – intratne poletko do zasiania ziaren „swoich”. Warto chyba powiedzieć decydentom, że dla młodych osób po fachowych studiach nie liczy się wyplenianie kretów byłego PZPR, Tora-bora czy Marsa a możliwość zajęcia stanowiska godnego ich umiejętności. Specjaliści porównują dobrą administrację do fortepianu – niezależnie kto usiądzie, będzie miał do dyspozycji solidny, niezawodny instrument. Posiadamy dobre uczelnie państwowe, kształcące na wysokim poziomie elementy składowe tego instrumentu. Co z tego, skoro co kilka lat próba złożenia całości kończy się wielkim wybuchem? Nadmierna polityzacja jest jednym z wielkich grzechów naszej administracji. O jej negatywnych przejawach już za dwa tygodnie.
Świetny artykuł! Dobrze, że wreszcie ktoś na forum publicznym konstruktywnie podszedł do sprawy pokazując przyczyny a nie skutki. Szkoda, że to pewnie jest głos wołającego na puszczy – jeśli będzie dobra administracja – to o jedną kiełbasę wyborczą mniej.