… czyli o życiu, które nie przecieka przez palce rozmawiamy z Marianną Szulim, która od blisko czterech lat udostępnia swój dom potrzebującym dzieciom – prowadzi Pogotowie Rodzinne.
– Czym jest takie pogotowie rodzinne?
– To taki dom jak mój. Zawsze gotowy do przyjęcia dziecka w potrzebie. Zdarzają się takie sytuacje, kiedy dzieci są w trudnych nietypowych sytuacjach rodzinnych. Okazuje się, że nagle trzeba takie dziecko gdzieś umieścić. Zabrać z ich dotychczasowego otoczenia. Powody są bardzo różne, czasem aż trudno sobie wyobrazić co niektóre z tych dzieci muszą przechodzić. W takich sytuacjach dzieci są umieszczane w domach podobnych do naszego, czyli w Pogotowiu Rodzinnym. Nasz dom działa jak normalna rodzina. Ale dziecko, które do nas trafia jest tu nie dłużej niż 15 miesięcy. Czasem jest to kilka dni czy tygodni. Podobnie jak pogotowie ratunkowe w szpitalu, to taka poczekalnia. Tu dziecko czeka na lepszy czas…
– Skąd się wziął pomysł na to, by zajmować się nie swoimi dziećmi? Przecież jest Pani matką. Ma Pani trójkę dorosłych dzieci. Nie lepiej byłoby odpocząć? Poleniuchować?
– Każdy lubi czuć się potrzebny innym. Dwóch moich synów już się usamodzielniło. Mają własne rodziny. Najmłodszy ma w tej chwili 20 lat. Pomysł, by zajmować się innymi dziećmi przyszedł mi do głowy już dawno. Nawet był czas, gdy mieliśmy dwóch synów, że chciałam wziąć dziecko w Domu Dziecka. Mąż się wówczas nie zgodził. Potem na świat przyszedł nasz najmłodszy syn. Za jakiś czas poszłam do pracy. Później tę prace straciłam. Dzieci porosły, pomysł powrócił. W zasadzie troszkę za radą Pani Doroty Jagodzińskiej, która kiedyś była moją przełożoną (dziś pracuje w starostwie w wydziale zdrowia) zapisałam się na szkolenie, później takie szkolenie przeszedł mój mąż. I tak to się zaczęło. W lipcu minie cztery lata odkąd prowadzimy Pogotowie Rodzinne.
– Co jest najtrudniejsze w Pani obecnym życiu?
– Najtrudniejszy jest pierwszy moment, gdy takie nowe dziecko jest przywożone. Często dzieje się to nocą. Trzeba się tym dzieckiem na tyle zająć by poczuło się bezpieczne, co nie zawsze jest dobrze i lekko przyjmowane przez pozostałe dzieci. To są bardzo trudne chwile, ale nie jedyne z trudnych. Kolejnym trudnym momentem są następne dni, kiedy dzieci są odwiedzane przez rodziny, ciocie, wujków. To zrozumiałe, że one chciałyby być odwiedzane. Ale te odwiedziny są na początku wielką przeszkodą w ich aklimatyzacji w nowym środowisku i uzyskaniu stabilizacji i równowagi. Dla nich cała ta sytuacja sama w sobie już jest bardzo trudna. Trudna też jest dla wszystkich pozostałych. W tej aklimatyzacji przeszkadzają również telefony komórkowe. Przynajmniej w tym pierwszym momencie, w pierwszych dniach te komórki to wielkie utrudnienie. Później jak dziecko się troszkę przyzwyczai do nowej sytuacji, jak najbardziej, są im nawet bardzo potrzebne. Grupa dzieci, która u nas obecnie przebywa już się ze sobą zgrała. Jakoś sobie wszyscy radzimy, a dzieci, to chyba nawet męża bardziej polubiły niż mnie. Ale nie jestem o to zazdrosna. Ja często jestem zabiegana, mam dużo spraw na głowie, mąż po powrocie z pracy przychodzi ze świeżym spojrzeniem na to co się dzieje w domu i często staje po stronie dzieci. Jak w prawdziwej rodzinie…
– Jak Pani sobie radzi z taką gromadką? Często trudno nakłonić własne dzieci do wypełniania obowiązków domowych. Czy dzieci przebywające u Państwa pomagają w codziennych pracach?
– Staram się by nauczyły się po sobie sprzątać. Dbały o własne rzeczy. Nie zawsze to wynoszą ze środowisk z których pochodzą. Raczej trzeba im to wpoić od początku. Teraz jesteśmy w trakcie rozbudowy części domu. Powstanie garderoba, by można było to wszystko pomieścić. Jest nas niemała gromadka, nie brakuje ubrań, butów, bielizny. Trzeba to gdzieś pomieścić Na ogół dzieci gdy do nas trafiają nie maja za wiele własnych rzeczy. Trzeba postarać się by miały wszystko. Zadbać o nie. Przeważnie cały swój „majątek” mają w małym zawiniątku. Będąc u nas uczestniczą w całym naszym życiu i tego życia się uczą.
– Jak jest z zakupami? Gotowaniem obiadu?
– Obiady gotuję sama. Dzieci są przeważnie w szkole. Więc jak wracają, chcę by miały gotowy. Ale w przygotowanie śniadania czy kolacji, albo obiadu w sobotę czy niedzielę się włączają. Większe zakupy robimy z mężem w soboty. Jedziemy na targ czy do sklepu. Inaczej się nie da przy tak dużej rodzinie. Trzeba liczyć, i szukać tańszych rozwiązań.
– Wiedząc jak jest, że to wcale nie łatwe zajecie, że ta decyzja zmieniła tak bardzo Pani życie, w zasadzie to życie całej rodziny, zdecydowałaby się Pani ponownie na taki wybór?
– Bez wahania. Zdecydowałabym się po raz kolejny, chyba nawet szybciej niż poprzednio. Warto komuś pomóc. Widzi się szybko efekty swojej pracy. Wiem, że to co robię jest komuś potrzebne. Przez to ja czuje się potrzebna innym. Czuję, że moje życie nie przecieka przez palce.
Rozmawiała Teresa Urbanowska